Historia wyprawy do Egiptu, wersja nieocenzurowana (z mojego punktu widzenia)Dzień 0 (lotnisko Pyrzowice)Z ważeniem bagażu poszło nam sprawnie. Ważono po dwa bagaże wiec jak ktoś miał nadwagę to mógł się dołożyć do kogoś z niedowaga. Potem była kontrola paszportowa i bagażu podręcznego. Kiedy mój bagaż przejechał przez Roentgena koleś mi powiedział, żebym wyjął łuskę. Jaka, łuskę? Jaja sobie pan robisz? Myślałem ze jestem w ukrytej kamerze. Ale okazało się ze łuska jest tam rzeczywiście. Miałem torbę pożyczoną od ojca Marty, który jest myśliwym i została mu tam jakaś łuska po polowaniu. Zabrali mi ja i wszystko już było Ok.
No i do wolnoclówki... po lekarstwa na amebę.
Sam odlot oczywiście się opóźnił.
Pierwszy raz leciałem samolotem, ale miałem wrażenie, ze pilot jest w takim stanie jakby jechał z nami do Pyrzowic busem
W końcu wylądowaliśmy. Po wyjściu z lotniska od razu opadła nas band Egipcjan chcących zostać naszymi przyjaciółmi. W dowód tego chcieli nam zanieść walizki do autobusu. Okazało się jednak, ze przyjaźń ta kosztuje bakszysz od 1$ do 5$.
Po dłuższym okresie oczekiwania w końcu zawieziono nas do hotelu. Po drodze tknęło nas coś niepokojącego. Oni jeżdżą w nocy bez świateł. Trzeba przyznać, że maja oświetlone drogi, ale mimo wszystko...
Ok, jesteśmy w hotelu. Szybkie rozlokowanie po pokojach i do spania.
Dzień 1 (Hotel Regency oraz Old Market w Sharm el Sheikh)Funty/2=złotówkiObudziłem się na śniadanie. W dłuższej perspektywie to żałuję, bo sen miałem smaczniejszy.
Po południu wybraliśmy się na miasto. Po wyjściu z hotelu od razu uderzyły nas po uszach klaksony samochodów. Wydawać by się mogło, że trąbią bez sensu, ale nie. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że sygnalizują w ten sposób, że wyjeżdża z podporządkowanej, albo że jedzie główną drogą i nie ustąpi pierszeństwa, albo po prostu trąbili na nasze laski. Przegląd samochodu w Egipcie wygląda tak, że koleś wjeżdża na kanał i jak zatrąbi to wszystko w porządku. Z niesprawnym klaksonem nie może wyjechać na ulice. Walić hamulce, klakson rulez!!!
Krawężniki wysokie na 30 cm. Myślalem, że chodzi o steping. A to byla ochrona pieszych przed samochodami, żeby ich auta nie rozjeżdzały.
Pierwsze kroki skierowałem do apteki. Kumpel poprosił mnie, żebym kupił mu Dramanex, lek na chorobę morską. Miał kosztować coś koło 5 funtów egipskich. W aptece pan krzyknął mi 15 funtów. Pomyślałem, że może Seba się pomylił. Ale nie, po prostu zostałem zrobiony w buca. Dotarliśmy w końcu na targ. Chryste Panie....Muchy do gówna tak nie ciągną jak oni do potencjalnych klientów. Ale targować trzeba się ostro.
Haczyk zaczął zakupy od shishy (fajka wodna). Zacząło się od 250 funtów a skończyło na 150. Przy okazji spaliliśmy sobie porcję tytoniu. I niby wszystko pięknie, ładnie, ale trwało to z pół godziny, ufff.
Poszedłem z Marta kupić jakieś owoce. Wybrała sobie marakuję, dwie figi i granata. Koleś chcial za to 88 funtów . puknąlem się w czoło i chciałem wychodzić. Złapał mnie za rękę i zaczęło się targowanie. Kupiłem w końcu za 10 funtów. Jak się okazało owoce były i tak niezjadliwe bo niedojrzałe.
Byliśmy trochę głodni wiec poszliśmy z Luizką, Moniką i Tomkiem Palusińskim do jakiejś knajpy. Wzięliśmy menu, przejrzeliśmy ofertę i ceny. Zamówiliśmy owoce morza, koftę i kebaba. Każda porcja miała kosztować 45 funtów. Dostaliśmy jakieś małe gówno, a na dodatek koleś chciał więcej kasy, bo twierdził, że ceny w menu są nieaktualne.
Za chwilę przybiegł Blondyna i powiedział, że reszta siedzi w fontannie pije bronxy i siłuje się na rękę z miejscowym lowelasem. No to jak składanka na rękę to idę
. Ale kolesia nie dało się złożyć. Jak tylko przegiąłem mu rękę to się darł, że przesunąłem łokieć, a to, że nadgarstek mu nieprawidłowo wygiąłem itp. Ale później mi gratulował przy Marcie, że jestem jedyną osobą w Sharmie, która go złożyła i że jestem jego przyjacielem i żebym wszedł do jego sklepu pooglądać sobie towar
. Na szczęście w końcu udało nam się wyrwać. Później, mimo, że koło jego sklepu był skrót jak wracało się z Old Marketu do hotelu, omijaliśmy to miejsce szerokim łukiem. Raz Blondyna zaryzykował z Moniką i go dorwał. Ale o tym później.
Wróciliśmy do hotelu i od razu skierowaliśmy kroki do gabinetu dr Rafała, który mieścił się w kwaterze „ludzi pod schodami”, w celu zapobieżenia epidemii ameby
. Gabinet był obszerny, z klimatyzacją i toaletą, a apteczka była dobrze zaopatrzona. Myśleliśmy więc, że od strony medycznej jesteśmy dobrze przygotowani. Dr Rafał ordynował jednak duże dawki lekarstw wiec już pod koniec dnia było wiadomo, że za kilka dni będziemy musieli skorzystać z egipskiej apteki. Na szczęście miałem ze sobą szwedzki syrop na pieprzu, który był zażywany w małych dawkach.
Zupełnym wieczorem część osób postanowiła wypróbować zakupioną przez Haczyka shishę. Niestety zakończyło się to rozbiciem przez moją Martusię szklanego flakonu. Dokończyliśmy więc te lekarstwa, które miały krótki termin przydatności do spożycia i poszliśmy spać.
Mnie się przynajmniej wydawało, że idę spać. Niestety, noc to była walka z komarami pluskwami. Zasnęliśmy z Martą dopiero koło 4 am, przyznając się do porażki. Obudziliśmy się cali pogryzieni.
Dzień 2 (basen hotelowy, dzika plaża)Podzieliliśmy się na dwie grupy, które nurkowały na zmianę co dwa dni. Grupa pierwsza popłynęła na tzw. "lokalkę” czyli nurkowania na rafie położonej przy plażach Sharm el Sheikh. Miały to być proste nury z łodzi zakotwiczonej, żeby każdy mógł się spokojnie wyważyć. Ludzie trochę narzekali, że taka „lokalka” będzie nudna. Na szczęście nie było tak źle, a momentami nawet bardzo ciekawie.
Ja znalazłem się w grupie drugiej. Mieliśmy więc dwa dni wolne od nurów. Słońce zaczęło prażyć więc wyłożyliśmy się na leżakach koło hotelowego basenu. Były dwa baseny. Jeden o głębokości 4 m i drugi ok. 1,5 m. Niestety woda w nich miała temperaturę ok 16-17 st. C, przekładając na inną skalę 3 cm. Kto wskoczył do wody to chyba jeszcze szybciej z niej wyskakiwał. Jednakże powolne zanurzanie to był czysty masochizm. Widząc zaistniałą sytuację nasz sprytny Prezes zaoferował cztery browary dla tego kto przepłynie pod wodą dwie długości basenu. Chwilę mi to zajęło, ale zebrałem się w sobie, wskoczyłem do basenu i dokonałem tego cudu. Haczyk był świadkiem i moim przedstawicielem z ramienia windykacji. Niestety pomimo obiecanych 50% nagrody nie udało mu się do dziś wyegzekwować od Blondyny tych 4 browarów.
Kiedy leżenie nad basenem nam się znudziło postanowiliśmy pójść na plażę. Oczywiście niepłatną, albo płatną, ale bez płacenia. Przecież to byłby dyshonor dla Krabowicza płacić za dostęp do wody
.
Spakowaliśmy ABC i wyruszyliśmy. Dotarliśmy nad jakiś klif. Pod nami plaża rzeczywiście wyglądała na dziką, ale zejście do niej było jeszcze dziksze. Z niewielkimi kłopotami znaleźliśmy się jednak na dole.
Pierwsze zanurzenie i od razu okrzyki zachwytu; ale widoczność, ale ryby, a widziałeś tego korala, ooo murena; a wszystko jeszcze dla podkreślenia radości okraszone [cenzored]. Kiedy już trochę wymarzliśmy, bo woda mimo, że miała 24 st. C, po godzinie potrafiła spowodować gęsią skórkę, postanowiliśmy przenieść się na jakąś plażę hotelową. Tam od razu dorwał nas jakiś autochton i kazał nam opuścić teren prywatny albo zapłacić 10$. Daliśmy mu delikatnie do zrozumienia, że pomimo zimy słońce chyba mu trochę przygrzało i w ramach terapii zaproponowaliśmy chapanie dzidy. Wyjść też nie mogliśmy przez bramę, bo tam też kasowali, wiec wróciliśmy tam skąd przyszliśmy. Wyjście po sypkiej skarpie do góry okazało się przedsięwzięciem znacznie trudniejszym niż zejście. Wchodząc do góry strąciłem kamień, który uderzył Monikę w rękę. I całe szczęście, że w rękę, bo leciał wprost na głowę, tylko jej wrodzony refleks spowodował, że uniknęła czołówki.
Wróciliśmy do hotelu i natychmiast udaliśmy się do gabinetu dr Rafała. Tam spożywaliśmy lekarstwa antyameboidalne aż do kolacji. O kolacji nie będę wspominał, bo nie warto. Jeszcze by mnie na torsje wzięło.
Po kolacji zalegliśmy na czymś co chyba miało być kocem i odkażaliśmy się po jedzeniu. Dr Rafał stwierdził nagle, że amebę można potraktować elektrowstrząsami. W tym celu Blondyna rozbroił moja piezoelektryczną zapalniczkę i zaczął strzelać iskrą po zębach Rafcia aż mu język stanął kołkiem. Impreza zaczynała dogorywać, a ja przygotowywałem się do kolejnej batalii z komarami i pluskwami.
Dzień 3 (stołówka hotelowa, inna dzika plaża, delfinarium)Pobudka o 7,00. Niesamowite, w Krakowie byłoby to niemożliwe, ale tam... słoneczko przygrzewające od rana napawało optymizmem i chęcią działania. Poza tym ten brak problemów i pracy, która została 3500 km dalej na północy....Ech...
Choć byli tacy, którzy twierdzili, że poranne wstawanie wynikało ze śpiewów modlitewnych o poranku (meczet był 100 m od hotelu) i tych klaksonów na ulicy
.
Szybka poranna toaleta i biegniemy na śniadanie. W tym względzie panowało prawo dżungli, kto się spóźnił ten miał menu ograniczone do zeschniętej sałatki z kolacji lub odgrzanej na wielbłądzim sadle sałatki z poprzedniego śniadania. Po „posiłku” zahaczaliśmy o gabinet dr Rafała dzierżawiony od „Ludzi pod schodami” tj. Kuby i Marty, który pomału zamieniał się również w świetlicę kulturalno – oświatową, biuro rzeczy zostawionych oraz magazyn lekarstw innych uczestników.
O 10 wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś innej dzikiej plaży z cywilizowanym zejściem. Prezes zrobił szybki wywiad środowiskowy i bez kłopotu znaleźliśmy to, o co nam chodziło.
Po drodze zauważyłem niesamowite możliwosci Grześka do asymilacji kultury arabskiej. On ABC w ręce, a za nim w pewnej odległości z plecakiem z ręcznikami, olejkami do opalania oraz własnym ABC dreptały Monika i Luizka.
Plaża, słoneczko, ciepła woda, miłe towarzystwo... to są wakacje.
Podczas bezdechów Blondyna znalazł na 10m rybę-krokodyla lub jak ktoś woli krokodylorybę. To był nasz pierwszy kontakt ze stworzeniem, którego wcześniej na żywo nie widzieliśmy. Skrzydlice, mureny itp. już się nam opatrzyły jak nasze polskie szczupaki. A tu coś nowego. 40 cm z wyłupiastymi oczami, zagrzebane do połowy w piasku, a przyniosło tyle radochy.
Po południu trochę się ochłodziło i temperatura spadła do 25 st. Postanowiliśmy więc wrócić do hotelu po drodze zakupując lightowe lekarstwo o nazwie „Sakara”. Nie mogliśmy przedawkować gdyż nazajutrz była nasza kolej na nurkowanie.
Obok hotelu było delfinarium. Za drobną opłatą 15$ postanowiliśmy obejrzeć występ w stylu „free willy”. Były trzy butlonosy. Jeden był trochę niesubordynowany i delikatnie olewał swojego trenera. Cały czas próbował dostać się do wiadra z rybami. Kuba, który widział delfinarium w Stanach, stwierdził, że to jest malutkie, a występ nie powalił go na kolana. Ale ci, dla których to był pierwszy raz, byli zachwyceni. Delfiny skakały przez obręcze (niestety nie płonące), żonglowały piłkami, tańczyły w wodzie i ... na brzegu, woziły tresera na nosach, śpiewały. Już sam widok delfina na żywo pozostawił niezatarte wrażenie.
W hotelu moja Martusia zrobiła okropną awanturę recepcjoniście o te pluskwy w pokoju. Teoretycznie należało to do obowiązków naszego rezydenta, ale jego widzieliśmy tylko w dniu przyjazdu i wyjazdu. Tak więc chłopaki wzięli się do roboty. Wymienili łóżka i zdezynfekowali pokój jakimś „defungizatorem”.
My w tym czasie zasiedliśmy do palenia tradycyjnej, wieczornej shishy. Przewodził w tym i namawiał wszystkich najbardziej usportowiony i wróg palenia – Blondyna. No ale w Egipcie wszystko stoi na głowie. Nawet to, że poszliśmy spać przed 23.
Dzień 4 (Midle Garden, Far Garden, Old Market, Adam Małysz)Obudzimy się jak zwykle ok. 7. Śniadanie [cenzored] i spakowaliśmy się na nurkowanie. O 8,30 Przyjechały po nas busy, które miały zawieść nas do portu. Kierowcami byli Egipcjanie, a mając na uwadze nasze wcześniejsze spostrzeżenia co do tamtejszego ruchu drogowego, wsiadaliśmy do aut z pewną dozą nieśmiałości. Mieliśmy k... rację!!! Klakson i 120 km/h po mieście. Na szczęście na zakręcie zwalniali do 90. Ufff, w końcu w porcie. Tu kolejne zaskoczenie. 50 łodzi i na każdą pakuje się średnio 20 nurków. Dziki tłum. Trzeba uważać, żeby nie zostać zepchniętym z keji. Co się tu musi dziać w pełnym sezonie!?
Nasza łódź nazywała się „Klibson”. Ok. 20 m długości, bez przesadnego komfortu, ale podobno szybka. Łódź była podzielona na dwie strefy – suchą i mokrą. Zaraz po wejściu zdejmowaliśmy buty i chodziliśmy na bosaka. W części mokrej (dolny pokład oprócz kajuty) składowany był sprzęt i tam się przebieraliśmy jeśli pianki były mokre.
Tak jak wcześniej było wspomniane popłynęliśmy na „lokalkę”- Midle Garden i drugie nurkowanie Far Garden (mam nadzieję, że dobrze pamiętam nazwy, w razie czego później skoryguję). Na morzu, mimo, że było blisko brzegu, wiało tak, że bez czapki nie można było się obejść. Z oddali zobaczyliśmy willę wujka „słynnego” bin Ladena. Nic szczególnego, taki mocno chroniony domek z prywatną przystanią i plażą.
Okazało się, że nasze pierwsze nurkowanie odbędzie się przy tej plaży, z której dwa dni wcześniej nas pogoniono. Tak więc po raz kolejny okazało się, że nie rzucaliśmy słów na wiatr mówiąc „My tu jeszcze wrócimy...” tylko, że bez Ola.
Nasza łódź zakotwiczyła obok 5 innych
, więc nie było powodu do pośpiechu. Pomału przebraliśmy się i w końcu wskoczyliśmy do wody. Rewelacja!!!! Naprawdę bajeczny świat korali, muren, skrzydlic, Nemo, napoleonów i wielu, wielu innych stworzeń. Niektórych nazw nie poznaliśmy do dzisiaj. Co ciekawe, mimo dość intensywnej turystyki nurkowej z Polski, wiele ryb z morza czerwonego nie ma polskich nazw. Przewodnicy wspomagają się więc angielskimi bądź niemieckimi.
I ta ciepła i przejrzysta woda... Nurkowałem w samym 5mm overallu bez kaptura i nie zamarzłem ani razu przez cały wyjazd.
Nie będę opisywał rafy, bo to zobaczymy na zdjęciach.
Ciekawą rywalizację prowadzili pod wodą Blondyna i Haczyk. Jeśli jeden z nich był na 15 m to drugi natychmiast był już 0,5 m głębiej, a ten pierwszy od razu wciskał rękę poniżej komputera rywala
.
Pomiędzy nurkowaniami za 40 funtów można było kupić lunch na łodzi i dowolną ilość napojów, lub za 20 funciaków same napoje. Niby było to dobrowolne, ale Nautica nalegała, żebyśmy raczej wykupywali te extrasy, bo dzięki temu załoga zarabiała, a jak wiadomo pełna kieszeń poprawia humor każdemu.
Po drugim nurkowaniu wróciliśmy do portu ok. 16. I znów przeżyliśmy horror powrotu busem do hotelu.
Wieczorem poszliśmy na Old Market do apteki bezcłowej. Wybór niestety nie był duży, a ceny tez nie specjalnie niskie i do tego nie chcieli się targować, co najbardziej zasmuciło Haczyka. Ale jak przypomniałem ludziom, żeby się nie martwili, bo przecież u „Ludzi pod schodami” jest jeszcze syrop pieprzowy to nagle każdy cos dla siebie znalazł.
Poszliśmy z Martą do fabryki shish, żeby odkupić Haczykom rozbity flakon. Udało nam się po 20 minutach wytargować jeden za 15 funtów. Ale przyszedł Marek i zaczął wybrzydzać, że może inny kolor, kształt, a że tu rysa a coś tam. W końcu spojrzał na sprzedawcę i w jego oczach zobaczył coś co sprawiło, że powiedział „Ok, biorę ten” i wyszliśmy.
W drodze powrotnej zakupiliśmy jeszcze tytoń. Na wstępie koleś chciał 5 funciaków za jedną paczkę, ale urok osobisty Haczyka i upór Moniki sprawił, że dostaliśmy dwie za 3 edżipsian pounds. Nagle podbiegł do nas koleś z innego sklepu z pytaniem skąd jesteśmy. Kiedy dowiedział się, że z Polski, zaczął się drzeć „Adam Małysz!!!”. Od razu cieplej nam się na sercach zrobiło. I z tym uczuciem podążyliśmy do hotelu by oddać się rozkoszom palenia shishy.
Dzień 5 (Ras Mohamed, kwatera „Ludzi pod schodami”)Jak zwykle wstaliśmy ok. 7. Po śniadaniu spakowaliśmy się i pojechaliśmy do portu. Jazda już tak nie przerażała. Możliwości adaptacyjne ludzkiego organizmu są chyba nieograniczone
. Mieliśmy płynąć do parku narodowego Ras Mohamed (tzn. Głowa Mahometa, gdyż jedna ze skał przypomina ponoć z profilu twarz ichniejszego proroka). Tym razem miało to być nurkowanie w dryfcie tzn. łódź nie kotwiczy, tylko podpływa najbliżej jak może do miejsca zrzutu nurków a następnie pływa po wyznaczonym akwenie i obserwuje czy ktoś się wynurzył. Ta technika nurkowania z łodzi wymaga przede wszystkim dobrej organizacji, tak żeby cała ekipa była gotowa do zejścia w jednym czasie. I było to coś niesamowitego, ale naprawdę udawało nam się to bez żadnych przeszkód. Pierwszy nur był na rafach o nazwach Shark i Jolanda (shark nie trzeba chyba tłumaczyć, a Jolanda to nazwa statku, który się rozwalił na tej rafie. Przewoził holenderską porcelanę, więc na dnie leży sporo... porcelanowych kibli:)).
Nurkowanie zaczęliśmy z prądem więc bardzo fajnie się płynęło. Do podziwiania, jak przystało na park narodowy, było rzeczywiście o wiele więcej niż pierwszego dnia.
Do momentu wpłynięcia pomiędzy dwie rafy Shark i Jolandę, grupa trzymała się w miarę razem (pomijając wspomniane wcześniej zawody między Haczykiem i Blondyną). Jednak w tym miejscu zaczęło się płynięcie pod prąd oraz pojawił się żółw. Jedni walczyli więc rozpaczliwie z prądem inni gonili żółwia. Ogólnie zrobił się straszny burdel. Ale tak to bywa. Pamiętacie jak w PRL rodzice zabierali was do Pewexu. Tu resoraki, tu czekolada z orzechami, tam komputery a wy biegacie między stoiskami i wszystko chcecie mieć
.
Generalnie nurkowanie i tak było zajebiste. Gorzej po wynurzeniu. Wychodzimy z Tomkiem Palusińskim na powierzchnię a tu ... 20 statków w odległości 100m. I teraz musisz wypatrzeć swoją łódź, zwrócić ich uwagę i wezwać. Bujaliśmy się w wodzie jakieś 20 minut aż w koncu stwierdziliśmy, że nasza łódź miała nisko umocowaną banderę. Wypatrzyliśmy taką łajbę i okazało się, że trafiliśmy.
Ładowanie się na łódź w dryfcie nie należy do prostych rzeczy, ale daliśmy oczywiście radę. Co innego gdyby były fale. Tego dnia na szczęście morze było w miarę spokojne.
Zjedliśmy lunch, wyłożyliśmy się na górnym pokładzie, ale z opalania były nici, bo tak wiało, że każdy oprócz Topika, ubrał się w jakąś bluzę.
Popłynęliśmy na drugie nurkowisko – Shark Observatory. Tu także miało być nurkowanie dryftowe. Kiedy przygotowywaliśmy się do zejścia z górnego pokładu zwiało materac i to wcale nie lekki. Załoga powiedziała, że później sobie go wyłowią. I tak zrobili. Tylko, że użyli do tego ABC Moniki bez jej wiedzy. Ona nie nurkowała z jakieś tam powodu, więc została na statku i jakież było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła jak arab wyciąga z jej skrzynki ABC ubiera i wskakuje do wody
.
Mieliśmy płynąć z prądem. Jednak tam prąd był taki jak w piwie bezalkoholowym, więc na początku pomyliły nam się kierunki. Jednak inteligencja i dobra pamięć nas nie zawiodły. Na odprawie powiedziano nam, że gorgonie wyginają się na kształt talerza satelitarnego w stronę prądu. Coś jak mech obrastający drzewa od północnej strony.
To nurkowanie było inne, bo w cieniu. Klif nad rafą zasłaniał słońce więc flora, a co za tym idzie, fauna nie były zbyt bujne. Jednak to tam znaleźliśmy największą gorgonię jaką w życiu widzieliśmy (zdjęcie na stronie). Po nurkowaniu wypłynęliśmy tuż przy naszej łodzi, więc szybko się na nią wdrapaliśmy.
W czasie drogi powrotnej zaczęły się u większości objawy „zemsty faraona” więc w hotelu natychmiast udaliśmy się po poradę do dr Rafała. Doktur podrapał się po głowie, ziornął do swojego kajetu i wyciągnął z apteczki jakiś cudowny środek. Jednak będąc nowoczesnym lekarzem wiedział, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Zaproponował więc, żebyśmy spolili tą budę gdzie rano i wieczorem serwowano nam amebę na dziko. Skończyło się jednak na kuracji odkażającej i oglądaniu zdjęć z aparatu Kuby, który udało mu się podłączyć do TV.
Dzień 6 (Dahab)
(czyli alternatywa dla Alicji w krainie czarów”)Od tego dnia nasza grupa (II) miała „odpoczynek” od nurkowań przez kolejne dwa dni. Po namowach Moniki, która była już parę lat wcześniej w Dahab, postanowiliśmy pojechać do tej „...urokliwej beduinskiej osady”. Spotkaliśmy się o 10 przed kwaterą „ludzi pod schodami”. Oczywiście dr Rafał nie omieszkał zadbać o prewencyjną ochronę naszych organizmów. W końcu jechaliśmy w kolejne nieznane, egzotyczne miejsce i kto wie co mogło nas tam spotkać.
Udaliśmy się więc grupą 14-sto osobową na skrzyżowanie koło hotelu żeby złapać taksówkę. Niektórzy mogą się trochę zdziwić, ale tam normalnym (w Polsce 5 miejscowym) samochodem jeździ się po 8-9 osób, a busem (w Polsce 9 miejsc) ok. 15-16.
No, jak ichniejsi taryfiarze zobaczyli taką grupę turystów to chcieli się pozabijać na wzajem. Oczywiście na rondzie zrobił się zator bo koleś zatrzymał się na środkowym pasie, a za nim pięciu innych i targowali się o cenę, a innych użytkowników drogi mieli tam gdzie mieszka ameba. Niestety musieliśmy odmówić ich propozycjom, bo mieli samochody tylko 9 osobowe. Ale nagle podjechał koleś 15 osobowym mikrobusem (taka toyota jaką miał Mroowek na Elbie:)) w dodatku pełnym ludzi. Powiedzieliśmy mu, że chcemy jechać do Dahab. Na to on wysadził swoich tubylczych pasażerów, zwrócił im pieniądze i zaprosił nas do swojego wozu. Po krótkim targu ustaliliśmy cenę 15 funtów od głowy. I już wydawało się, że jest pięknie, ale to było tylko złudzenie. W koncu to Egipt. Wywiózł nas na jakieś obskurne osiedle na środku pustyni i powiedział, że on nie może jechać z turystami do Dahab bo nie ma pozwolenia. No to na jakiego ..... nas przywiózł tutaj? A bo zaraz znajdzie kogoś kto nas zawiezie. My w tym czasie z niepokojem rozglądaliśmy się czy zza hałd śmieci nie wyskoczy jakaś banda Nomadów i nie przerobią nas na kiełbasę.
W końcu pojawił się kierowca z pozwoleniem, a wraz z nim nowa cena. Chyba coś koło 40 funtów od łba, ale nie pamiętam dokładnie. Za to pamiętam jak zagotował Tomek Palusiński z Blondyną. Zaczęli się tak wykłócać z Arabami, że momentami musieliśmy ich trochę tonować, przypominając im, że jesteśmy na obcym terenie, no i o tej kiełbasie
.
W końcu stanęło na tych 15 funciakach, ale byliśmy już 2 godziny w plecy.
Mimo iż siedzieliśmy w aucie dalej nie mieliśmy pewności czy dojedziemy do Dahab. Dopiero jak minęliśmy rogatkę Sharmu nabraliśmy większej pewności siebie.
Taka rogatka to też atrakcja dla Europejczyka. Droga zaszpertowana kolczatką i betonowymi blokami, za którymi stali policjanci z kałachami. Kto oglądał „Misia” to pamięta sytuację kiedy Pazura w roli zomowca kontrolował autobus klubu „Tęcza” z radzieckimi koszykarkami. Wyglądało to podobnie tylko nie w scenerii zimowej.
W końcu wyjechaliśmy. Przez pustynie wiodła prosta i równa jak stół droga. Inne samochody mijaliśmy średnio raz na 15 minut. Tym bardziej zastanawiało nas po co budują drugą nitkę tej drogi. Może mają za dużo ropy to przerabiają ją na asfalt.
Sama pustynia jest niesamowita. Piasek po horyzont i gdzie nie gdzie wyrastają, jak krecie kopce, góry. Poza szosą nie widać ludzkiej bytności...
Po przybyciu do Dahab uderzylismy od razu do sklepów nurkowych, których było zatrzęsienie, bo ponoć miały być dobre ceny. A były jak zwykle „...speszyl prajs for you” czyli drogo.
Ruszyliśmy więc na poszukiwanie kwatery. Tzn. Monika nas prowadziła na kamping, na którym mieszkała kiedyś. Nie bardzo mogła go jednak zlokalizować co skrzętnie wykorzystał Blondyna, żeby jej wytknąć nieporadność co oczywiście skończyło się awanturą.
Szliśmy główną promenadą tak więc byliśmy łatwym celem dla sklepikarzy i po przejściu 100 metrów czuliśmy się jak po 2 godzinnym egzaminie. Na szczęście wbrew opinii Blondyny, Monika w miarę szybko doprowadziła nas na miejsce. Rozlokowaliśmy się w bungalowach po 8-3-3. Cenę ustaliliśmy 9 funtów za osobę, a jak się okazało skończyło się na 8. Zrzuciliśmy rzeczy i poszliśmy coś zjeść. Przed wyjazdem do Dahab, Sebastian kolega Grześka, powiedział nam dokładnie gdzie można tanio zjeść i popić. Postanowiliśmy spróbować owoców morza.
Knajpa składała się z trzech części - magazynu, gdzie można było sobie wybrać co się chce dostać, smażalni i części jadalnej. Po, oczywiscie, małej kłótni z właścicielem, co niektórzy nazywają targowaniem, ustaliliśmy, że dostaniemy za 40 funtów od głowy wszystkiego po trochu. Niestety w knajpie nie było browarów, ale koleś zaproponował, że zaprowadzi nas do knajpy gdzie można kupić piwo na wynos i wypić u niego. W ogóle jest regułą w Egipcie, że jeśli knajpa nie ma danego rodzaju napojów to możesz wnieść i pić własne. Czasami nawet jak mają własne piwo a wejdzie się z własnym to też nie robią problemów.
No więc poszliśmy z Kubą i Blondyną. Czułem się jakby ktoś mi sprzedawał grudę na dyskotece w Polsce. Wyprowadził nas w wielkiej konspiracji za jakieś odrapane budynki gdzie mieściła się jakaś bambusowa speluna. Jednakże okazało się, że browar jest po 11 funtów i koleś nie chce zejść niżej. Machnęliśmy więc na to ręką i poszliśmy na drugi koniec miasta gdzie Sakara była po 6 funciaków. Wracając obładowani browarami wzbudzaliśmy delikatnie mówiąc sensację. W jednej siatce każdy z nas miał tyle alkoholu co miejscowi wypijają prawdopodobnie w ciągu roku. Ale żebyście nie byli zgorszeni, wypadało po 2 butelki na głowę.
Wycieczka ta zajęła nam trochę czasu, więc baliśmy się, że jak wrócimy do baru to już wszyscy będą po jedzeniu, a dla nas niewiele zostanie. Na szczęście zdążyliśmy. Podano do stołu. Na początku nieśmiało po miseczce zupy, potem talerz ryżu. A za chwilę.... kalmary grilowane i smażone, ryby, małże krewetki duże i małe, smażone i w cieście. Do tego sałatki, sosy, chleb ufff, nie do przejedzenia. Ale był z nami dr Rafał. Dla niego to była sprawa honoru żeby stół był pusty. On był dla naszej grupy tym kim Ronaldo dla Brazylii w Koreii. Jeśli zespół sobie nie radził Ronaldo w ciągu minuty potrafił zmienić losy meczu.
(Można zobaczyć to na zdjęciu w galerii).
Po takim wypasie trzeba było iść na kolejnego browara.
Poszliśmy więc do „Adamsa” ( to ta knajpa z Sakarą po 6 funciaków). I wtedy okazało się, że najlepsze lekarstwa na amebę pochodzą ze środkowej europy. Prawdopodobnie ten egipski pierwotniak w toku ewolucji uodpornił się na lekkie antybiotyki typu „Sakara” czy „Stella”.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, musieliśmy się z dr Rafałem udać do czegoś co w Polsce normalnie nazwalibyśmy toaletą, ale tamto przypominało raczej szambo. No i stało się. Toalety się przytkały. Chłopiec klozetowy wpadł w panikę. Zabronił komukolwiek korzystać z pilnowanego przybytku i wezwał szefa. Po kilkuminutowym konsylium młody chwycił wiadro i zaczął nosić wodę z morza. Chyba udało im się udrożnić kanalizację bo po jakimś czasie klienci mieli znowu udostępniony przybytek o zapachu morskiej bryzy.
Po południu zgadaliśmy się z naszym najnowszym best friendem Mudim. Mudi był wykształconym, młodym, sympatycznym… policyjnym konfidentem, jak twierdzili miejscowi. Choć nam się nie wydawało, a jeśli nawet, to i tak… byliśmy przecież biali (w tym miejscu chciałbym zapewnić o moim antyrasistowskim nastawieniu, ale to oni mają jakiś kompleks). Wracając jednak do Mudiego. Kolo był właścicielem wypożyczalni quadów i to było to co nas interesowało. Po godzinnych pertraktacjach, co i tak było krótko jak na ten kraj, uzgodniliśmy ceny i umówiliśmy się na następny dzień na wycieczkę po pustyni.
Skoro już byliśmy tak blisko góry Synaj, grzechem byłoby nie odwiedzić tak słynnego miejsca. Bez problemu znaleźliśmy kierowców, którzy za 10 funtów od głowy obiecali nas tam zabrać. Umówiliśmy się na godzinę 23, gdyż chcieliśmy zobaczyć wschód słońca z rzeczonej góry.
Ponieważ mieliśmy przed sobą jeszcze kawałek popołudnia i cały wieczór postanowiliśmy się zrelaksować w shisha barze. Wszyscy oprócz mnie i „ludzi pod schodami” zamówili „speszyl szisze”
. Zabawa była przednia, ale dla mnie skończyła się kiedy dostałem swoją „regular sziszę”. Tak jakoś zrobiło mi się dziwnie, ustnik zostawał mi pomiędzy wargami, nie bardzo byłem w stanie śledzić wątek rozmowy, która składała się z więcej niż dwóch zdań i w końcu spadłem z poduszki. Stwierdziłem, że muszę iść się przespać. Wychodząc udało mi się jeszcze zagadnąć właściciela, czy na pewno miałem „normal tabak”. Na co on zrobił oczy jak talerze, ale mi już było wszystko jedno…
O odpowiedniej godzinie zostałem obudzony. Wybieraliśmy się na górę Synaj. Poszliśmy więc wg. umowy na parking gdzie rzeczywiście stały trzy jeepy. Nie jakieś Ułazy, tylko najprawdziwsze Wranglery. Ciśnienie nam skoczyło, no bo kto nie chciałby się przejechać jeepem po pustyni jak na wyprawie National Gegraphic. Po szybkim podziale na grupy ruszyliśmy. Na początku drogą asfaltową, ale po dziesięciu minutach skręciliśmy w bezdroża pustyni. Super, ale jazda!!! Super, eeeee…. Monika stwierdziła, że ostatnim razem jak jechała na Synaj to cały czas drogą. Asfaltową, szutrową, ale drogą. Obejrzeliśmy się. Za nami był tylko jeden jeep i to bez świateł. Wcześniej wspominałem, że oni jeżdżą bez świateł w nocy, ale po asfaltowych drogach, które są oświetlone latarniami. Jazda po pustyni gdzie leżą głazy i są dziury bez świateł w nocy to samobójstwo.
Chwilę później i ten samochód zniknął nam z wizji. Powiedzieliśmy naszemu kierowcy, żeby się zatrzymał, bo zgubiliśmy naszych przyjaciół. Na co on z rozbrajającym uśmiechem stwierdził, że znajdziemy sobie nowych. No, trochę przestało być wesoło…
W końcu się zatrzymał i powiedział, że jesteśmy na miejscu. Popatrzyliśmy przez przednią szybę na jakiś zapchlony beduiński namiot. Przecież to nie jest góra Synaj. No nie jest, ale stąd też widać wschód słońca. Przewodnik doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Czy w tym kraju nigdy nie można niczego normalnie załatwić??
Dojechał drugi samochód. Okazało się, że oprócz niedziałających świateł miał też problemy ze skrzynią biegów i nie mógł wrzucić wyższego niż dwójka.
Ponieważ mieliśmy już trzykrotną przewagę „argumentów”, „grzecznie” zapytaliśmy ich, co jest z trzecim samochodem i naszymi przyjaciółmi. Okazało się, że tamten nie miał hamulców i co chwilę gasł mu silnik. W końcu zgasł mu na jakimś podjeździe i hamował tylko dzięki biegom, więc nie mógł go odpalić kluczykiem i na szczęście nie uruchamiał go przez zjazd z góry bez hamulców. Choć ponoć próbował zrobić to na wstecznym, ale został szybko spacyfikowany.
Kazaliśmy się zawieść najpierw do tego grata. Potem wyjaśnialiśmy o co do … nędzy chodzi z tą wycieczką. Dlaczego nie pojechaliśmy na Synaj? Pytaliśmy coraz „grzeczniej” i widocznie ujęliśmy ich naszą „uprzejmością”, bo w końcu przyznali się, że nie mają ani pozwoleń na przewóz turystów, ani samochodów, które by tam dojechały (okazało się, że na Synaj jedzie się 2-3 h z Dahab, a nie 20 min.). Ale tak ich zawstydziło to, że zepsuli nam plan nocy, że już po kolejnej „grzecznej” prośbie jeden z nich wyrwał z łóżka swojego ojca, który posiadał pozwolenia na przewóz turystów i miał sprawnego, jak na tamtejsze warunki, busa. Jeszcze tylko pół godziny negocjacji ceny i już w miarę zadowoleni jechaliśmy w stronę świętej góry. Martwił nas tylko czas. Planowaliśmy być pod Synajem o 1 w nocy, gdyż wschód był około 5, a wg. przewodnika na górę wchodzi się w 4 godziny. A przez tą przygodę straciliśmy jakieś 2 h.
Cóż, trza być twardym nie miekim. Dojechaliśmy już bezproblemowo pod klasztor św. Katarzyny, skąd zaczyna się wielbłądzio-pieszy szlak na górę.
Ruszyliśmy ostro, może trochę za ostro, bo niektórzy niestety nie dali rady i nie doszli na sam szczyt. Najlepsi z nas dotarli na miejsce już w 1,5 h. Mnie też udało się dotrzeć jakiś kwadrans przed wschodem. Tempo było naprawdę zabójcze.
Pod samym szczytem, który wznosi się na ok. 2,5 tys m n.p.m. leżał śnieg i skały były oblodzone, co skrzętnie wykorzystywali Beduini wynosząc na rękach ruskie turystki w butach na obcasie. Śmieszne, nie? W takich butach wybrać się w góry. Ale jeszcze bardziej się uśmialiśmy, kiedy usłyszeliśmy jak klął Topik wpadając w zaspę śniegu… w sandałach.
Wyprzedziliśmy wszystkie radzieckie i japońskie wycieczki i na górze zajęliśmy pool position.
Beduini na górze proponowali nam koce do okrycia, ale woń i bogactwo fauny, którą zainteresowałby się każdy entomolog, powodowała, że odmówiliśmy. Poza tym było nam wręcz gorąco po takim marszu.
Podzieliliśmy się jednakże z nimi chlebem i rumem zupełnie bezinteresownie, co chyba wywołało lekką konsternację.
Czekaliśmy na upragniony widok, a temperatura naszych spoconych ciał, obniżała się z każdą minutą. Zaczęliśmy się modlić, żeby dzisiaj słońce wzeszło szybciej. Ale nic z tego. Natury nie da się oszukać. Szczękając zębami w końcu przyjęliśmy koce za darmo, co znowu nas wprawiło w konsternację. W sumie nie było źle. Niska temperatura sprawiała, że mieszkańcy tych derek nie mieli ochoty na harce, a do smrodu można było się przyzwyczaić.
W końcu słońce zaczęło się ukazywać. Widok naprawdę niesamowity, choć przyznam, że nie rzucił mnie na kolana. Dopiero kiedy zupełnie zawisło nad szczytami i oświetliło cały masyw, można było poczuć, że jest się bliżej Boga. Namiastkę tego widoku można obejrzeć na zdjęciach. Podkreślam jednak, że jest to tylko namiastka.
Z powrotem znowu trzeba było się przepychać miedzy wytapirowanymi Rosjankami, ale podczas zejścia, oprócz tego, że w pełnym świetle dnia zupełnie się pogubiliśmy i każdy wrócił inną drogą, to nic specjalnego się już nie wydarzyło.
Wróciliśmy do Dahab. I od razu rzuciliśmy się na wyra (specjalnie nie używam słowa łóżko), bo po południu mieliśmy jechać quadami na pustynię.
Pojazdy, które zaoferował nam Mudi, stanem technicznym bardzo odbiegały od normy, ale jeździły i to szybko. Dostaliśmy przewodników, który wytłumaczyli nam, że jeden z nich będzie prowadził drugi zamykał, a my między nimi gęsięgo, trzymając się prawej strony jezdni.
Ruszyliśmy gęsiego po parkingu i wyjechaliśmy na drogę gdzie szyk i kolejność trochę się zaburzyły. W sumie to my prowadziliśmy a przewodnicy cos tam pokrzykując i strasznie gestykulując jechali za nami gęsiego. Ale kto by tam zwracał uwagę. Zabawa była pyszna.
Ja nie zauważyłem wystającego kamienia i zaliczyłem 3 metrowy lot w powietrzu, zakończony szczęśliwym lądowaniem, choć wydawało mi się, że po tym incydencie zawieszenie stało się twardsze. Dr Rafał miał mniej szczęścia i po najechaniu na wydmę zaliczył bliski kontakt z piaskami pustyni, oraz przedziurawił bak, choć wydaje mi się, że musiał być już wcześniej dziurawy, no bo jak piasek mógł go tak uszkodzić. Blondyna zaliczył bardzo efektowne hamowanie na motorze przed kołami rozpędzonych quadów. Nie uwierzycie ile można metrów przejechać tyłkiem po piasku.
Po powrocie do Dahab przewodnik strasznie ocierał sobie czoło chusteczką, choć nie zauważyłem wcześniej, żeby Arabowie się pocili, szczególnie, że zbliżał się wieczór i temperatura spadła do ok. 20stC.
Po takiej ekskursji trzeba było cos zjeść. Chcąc się przysłużyć grupie postanowiłem sam znaleźć jakąś knajpkę, bo owoców morza mieliśmy na razie dosyć. Wyszedłem wiec na główną promenadę i zacząłem się rozglądać w około zagubionym wzrokiem. Po paru sekundach miałem koło siebie kilku restauratorów z menu, którzy proponowali „speszyl prajs for polish friend”. Wybrałem, wydawać by się mogło, najlepszą ofertę i kiedy dotarła reszta zajęliśmy miejsce na wygodnych fotelach nad brzegiem szumiącego morza. Niestety jeden z właścicieli restauracji nie mógł się pogodzić z odmową czemu dał wyraz wyzywając nas po angielsku od różnych tam. Został jednak szybko spacyfikowany przez naszego gospodarza, gdyż jak się później dowiedzieliśmy od Mudiego, nie był czystej krwi Arabem i cieszył się niewielkim poważaniem.
Wystrój restauracji, smak potraw były niczego sobie, ale ilość i jak się okazało cena posiłku spowodowała, że reszta grupy tak jakoś dziwnie na mnie patrzyła. Jestem im jednak wdzięczny, że nie wyrazili tego werbalnie.
Niewątpliwą atrakcją były małe Beduinki J (no, bez uśmieszków, doczytajcie dalej) mówiące biegle po angielsku, które usilnie starały się nam wcisnąć jakieś plecionki z muliny. Oferowały jedną za 5 funtów, ale wydawało nam się, że uda nam się je wyciągnąć za funciaka. I tu stała się rzecz niesamowita. Nie dość, że nie udało się zejść z ceny to jeszcze Grześkowi, wg. mnie najlepszemu ekonomiście w Klubie, wcisnęły tych parę rękodzieł.
Następnego dnia miała do nas dojechać reszta nurkujących i mieliśmy wrócić do zwykłej nurkowej rzeczywistości. Ale to już inna historia.
cdn.